Otwiera się po to, żeby zamykać…
- Nigdy nie sądziłam, patrząc na mapę, że to tak rozległa kraina! - wykrzyknęła moja sąsiadka od prawej. - Rzeczywiście rozległa, - przytaknąłem, - i jaka malownicza, wręcz urokliwa, - dodałem, - co moja sąsiadka skwitowała aprobującym kiwnięciem głowy.
Spoglądając z pokładu statku wycieczkowego płynącego wolno po wodach rzeki Świny, u jej ujścia do Bałtyku, z czego zresztą zrodziła się przed wiekami nazwa osady rybackiej, dziś znaczącego miasta portowego i uzdrowiska, Świnoujście, przypomniało mi się żartobliwe kwitowanie tej nazwy w czasach socjalizmu realnego.
- Dlaczego mamy Świnoujście? - brzmiało pytanie. - Ano, dlatego, że nie mamy Świnodojścia, - należało odpowiedzieć. I tak to żartowano sobie ze sławetnego miasta portowego i uzdrowiska. Dziś to co innego! Dziś Świnoujście może się szczycić jedynym swego rodzaju w tej części Europy, Gazoportem, widocznym zresztą doskonale z ujścia Świny. Stanąłem obok grupki wpatrującej się w imponujących rozmiarów inwestycję zapoczątkowaną trzy i pół kilometrowej długości falochronem i usłyszałem taki oto budujący dialog: - Dlaczego tam jest tak pusto? - wyraziła zdziwienie pani o krągłych kształtach, - nikogo nie widać, żadnych statków, żadnego ruchu?
- Przecież Gazoport jeszcze nie jest czynny, - odpowiedział stojący w grupce mężczyzna. - Jak to nieczynny? - poderwała się uprzednio pytająca, - przecież pani Premier uroczyście otworzyła Gazoport jakiś czas temu..? - A, to pani jeszcze o tym nie wie, - włączył się inny mężczyzna kiwając z politowaniem głową, - że po to się u nas w Polsce uroczyście otwiera, żeby potem zaraz cichcem zamykać..?
Węgiel? Na Śląsk!
Płynąc szerokim rozlewiskiem Świny mijamy po kolei przycumowane do nabrzeża okręty wojenne, ogromne promy, nieczynne od lat zakłady przetwórstwa rybnego. Z prawej burty rozciąga się brzeg malowniczej wyspy Kormoranów, z kikutami uschniętych drzew, a na nich zwieszające się girlandy tysięcy kormoranów. Niesamowite wrażenie. Opływamy wyspę od południa, mając na widoku długi most łączący wyspę Wolin z wyspą Uznam i zmierzamy w kierunki Bałtyku. W oddali widzimy już najwyższą w Europie i trzecią pod względem wysokości na świecie, starą latarnię morską. Przewodnik z odczuwalnym odcieniem dumy, która i nam się udziela, objaśnia mijane po drodze poszczególne elementy, zasoby: portów, nabrzeży.
I tak, przesyceni tą narodową dumą mijamy, po prawej, port towarowy, rozładunkowy, na którym rozsiadły się na znacznej przestrzeni ogromne hałdy… węgla, tego naszego czarnego bogactwa. I tu niestety nasza narodowa duma, którą do tej pory wpompowywał w nas przewodnik, uszła z nas gwałtownie niczym z potraktowanego szpilką balonu…
- To węgiel, - usłyszeliśmy z ust przewodnika, - który przypływa w ogromnych ilościach do nas aż z… Ameryki, a następnie, - tu w głosie przewodnika dało się odczuć szczyptę ironii, - dostarczany jest stąd między innymi na nasz…Śląsk!
Kuracje według NFZ
Zanim dostąpiłem przyjemności wdychania ożywczego ozonu, sycenia oczu pięknem morskich fal i nadmorskiej przyrody, musiałem współuczestniczyć w wątpliwej przyjemności zakwaterowania w hotelu o wyszukanej nazwie „Bosman”, tudzież przejść w tymże „procedurę wstępną” jakiej żadnemu następnemu kuracjuszowi, raczej nie życzę…
W pierwszym dniu, tuż po godzinie ósmej, szczupły holl hotelu zapełnił się tłumem kuracjuszy, którzy zjechali tu, głównie z Polski południowej, podróżując całą noc pociągiem relacji Kraków - Świnoujście.
Niewyspane, wymęczone podróżą bractwo obojga płci, wymiętoszone, w na ogół zaawansowanym trzecim wieku, o nienajlepszej kondycji i nadwątlonym zdrowiu, taszcząc ciężkie walizy, dobiwszy do miejsca spodziewanego odpoczynku, marzyło tylko o jak najszybszym zakwaterowaniu w pokoju, aby można było wreszcie… odsapnąć. I tu pierwsze rozczarowanie. Od czego są procedury? Te nie po to wymyślono, aby ułatwiać żywot, szczególnie ludziom starszym, schorowanym. W ciasnym pomieszczeniu recepcji, tłum kuracjuszy napiera na ladę, za którą dwoje pracowników rozdziela miejsca w pokojach. To znaczy… ma rozdzielać. Okazuje się to jednak nie takie proste. Wychodzi na jaw, iż niektórzy kuracjusze otrzymali przydział do hoteli, które są jeszcze w…remoncie. Trzeba znaleźć dla nich miejsca zastępcze. To potrwa. Narasta zdenerwowanie wśród kilku par małżeństw, dla których nie przewidziano wspólnych pokoi. Recepcjoniści proponują im miejsca na chybił trafił, do pokoi z przygodnymi kuracjuszami. Trwają protesty. Niektórzy z nich, nieludzko zmęczeni, godzą się na taki rozdział chcąc jak najszybciej odpocząć w pokoju. Aliści i tu rozczarowanie.
Do przydzielonych pokojów mogą się wszyscy wprowadzać dopiero po godzinie… szesnastej. Trudno, procedur nie przeskoczysz. Niektórzy podrzemują, inni psioczą i…ustawiają się w ogonku do pielęgniarki w celu… zarejestrowania się. Ciasny korytarzyk wypełnia tłum coraz bardziej zdenerwowanych kuracjuszy. Tłum faluje; jedni przeciskają się do przodu, inni do tyłu. Niektórzy porównują tę sytuację do ogonków przed sklepami w czasach stanu wojennego. Narasta harmider, gwar, padają określenia, epitety pod adresem organizatorów, których tu nie przytoczę w obawie przed sankcjami określonymi w ustawie „o czystości języka polskiego”
Szczęśliwcy, którzy przebrnęli „procedurę” u pielęgniarki ustawiają się następnie w ogonku, w tym samym ciasnym korytarzyku, do… lekarza, w celu określenia i uzyskania odpowiednich leczniczych zabiegów. Czekają. Lekarki jeszcze nie ma i nikt nie potrafi powiedzieć kiedy przyjdzie. Od jednej z osób personelu otrzymujemy budującą wiadomość, iż lekarka na pewno przyjdzie, tylko nie wiadomo kiedy, a w ogóle to na ogół lubi się spóźniać. Trzeba cierpliwie czekać. Wreszcie lekarka zjawiła się. Szczęśliwcy wychodzą z gabinetu przepychając się do wyjścia. Wreszcie i na mnie przyszła kolej. Sympatyczna lekarka wpisuje mi odpowiednie zabiegi. Co do niektórych protestuję, uzasadniając szkodliwość takich zabiegów. Lekarka przekonuje mnie, iż muszę odpowiednią, narzuconą przez NFZ pulę zabiegów zaliczyć, inaczej bowiem NFZ nie zwróci kosztów tych zabiegów. Macham ręką, obiecując sobie w duchu, iż i tak z pewnych, nieodpowiednich dla mnie zabiegów, nie skorzystam. Okazuje się to jednak nie takie proste…Narzuconych przez NFZ „zabiegów” jest mnóstwo; Od trzech do pięciu dziennie, w kilku punktach rozrzuconych w znacznej odległości od siebie i od hotelu.
Po przebrnięciu wszystkich procedur i zakwaterowaniu późnym popołudniem, w dniu następnym otrzymujemy wszyscy odpowiednie „przeszkolenie.” Pani wicedyrektor informuje nas o całym pakiecie nakazów i zakazów, które każdy kuracjusz obowiązany jest przestrzegać pod rygorem srogich kar pieniężnych i ewentualnego usunięcia z leczenia sanatoryjnego, a za opuszczone, narzucone przez lekarkę zabiegi, trzeba będzie zapłacić z własnej kieszeni a za jeden opuszczony zabieg naliczana będzie kara w wysokości 70 złotych.
Jedna ze zdenerwowanych wyliczonymi zakazami i nakazami kuracjuszek pyta: - A jakie sankcje przypisano organizatorom za ewentualne uchybienia firmy wobec kuracjuszy? - Odpowiedzi brak…
Psioczenie pana Zenka
Ciemno, mokro, zimno, wieje ostry morski wiatr. Już po szóstej rano okutane sylwetki kuracjuszy snują się w rozmaitych kierunkach; od jednego miejsca zabiegów, do drugiego, trzeciego, a później jeszcze do czwartego, do stołówki, trzy razy dziennie, pokonując kilometry tras… Po śniadaniu wyznaczonym na godzinę dziewiątą, maszeruję chodnikiem, wzdłuż promenady, do uzdrowiska o wdzięcznej nazwie „Rusałka” oddalonym od naszego hotelu o około półtora kilometra. Mam tam doznać budującego „zabiegu” w postaci wypicia papierowego kubka wody o swojskiej nazwie :Franciszek”.
Z daleka widzę nadchodzącego pana Zenka. Z plecakiem zarzuconym na ramię, pochylony mocno do przodu, ociężale posuwa nogami po trotuarze. Zatrzymał się przy mnie, spojrzał przekrwionymi oczami osadzonymi głęboko w zaczerwienionej twarzy i pociągając mocno nosem zaczął psioczyć:- No widzi pan jak mnie doprawili? - Co, kto pana doprawił? - pytam. - Obsługa zabiegów, - odpowiada z narastająca irytacja pan Zenek. - Wczoraj brałem kąpiel solankową w wannie. Po takiej kąpieli, proszę pana, należało by posiedzieć w ciepłym pomieszczeniu co najmniej pół godziny, aby dojść do siebie, ostygnąć. Tak jest w innych sanatoriach, ale nie tu! -Teraz już zupełnie głośno psioczył pan Zenek. Przechodnie zaczęli się na nas gapić. Pan Zenek nic sobie z tego nie robiąc psioczył dalej: - Zwracałem im na to uwagę, ale nikt mnie nie słuchał. Kazano mi natychmiast wychodzić, ponieważ następni czekają w kolejce na wannę. Po prostu wypchnięto mnie! Pan sobie to wyobraża? W taką pogodę; rozgrzany, spocony musiałem wyjść na dwór i oto proszę! Widzi pan mnie?! Mam wysoką temperaturę, gardło mnie boli, z nosa kapie, muszę iść do łóżka…Zresztą nie tylko ja. Wie pan, ja już więcej do takiego sanatorium nie pojadę, - sapnął na zakończenie pan Zenek i powlókł się dalej…
A ja? Ja też chyba nie pojadę. Po małej chwili jednak naszła mnie refleksja. Ale to urokliwe szumiące morze, kwilenie mew, szum skrzydeł albatrosów, piękno nadmorskiej przyrody, no i te wrażenia, niespodzianki, zwroty w ozdrowieńczej kuracji, przygody jakie tylko możemy zaznać, raz na dwa lata, za przyczyną nieocenionego NFZ. Szkoda by było z tego rezygnować…
P.s. Na trzy dni przed zakończeniem „sanatoryjnej kuracji” i ja niestety podzieliłem los pana Zenka. Jak pech, to pech…
Zygmunt Mierzwiński
www.zygmuntmierzwinski.eu